Osobny rozdział stanowią moje doświadczenia z psami ze schronisk dla bezdomnych zwierząt. Nie będę opisywać tego przybytku. Jedni znają warunki tam panujące, inni powinni wszystko zobaczyć na własne oczy. Może wtedy niektórzy wstrzymaliby się z wyrzuceniem na bruk niechcianego psa. Pies, zanim trafi do schroniska, czasami długo wałęsa się po okolicy. Żyje jak bezdomny żebrak i przyzwyczaja się do pewnego rodzaju swobody. Zdarza się, że potem, zamiast czuć wdzięczność do nowego właściciela, woli pognać „w siną dal”. Mieliśmy takie doświadczenia. Z pewnością resocjalizacja psa, który zdobył własne, a ukryte przed nami doświadczenia życiowe, jest trudna i musi być rozłożona w czasie. My tak sobie trochę myślimy, że biorąc bezdomnego psa do siebie, dając mu serce, ciepły kąt i smakowitą strawę, już zasłużyliśmy na jego przyjaźń. Oczywiście, że tak, ale nie zaraz. Nasz nowy domownik musi wszystko przemyśleć. Tak, właśnie przemyśleć! A stare przyzwyczajenia i skojarzenia nie łatwo mu zamienić na nowe.
Gdy byłam jeszcze dzieckiem zapragnęłam psa ze schroniska. Wybrałam się tam z matką i wybrałam opasłą, łaciatą sukę. Mama zauważyła ze zdziwieniem, że wskazałam na najbrzydsze – jej zdaniem – zwierzę wsród wszystkich które obejrzałyśmy. Zaczęłam błagać:
– Mamusiu, weźmy tę suczkę, bo takiej brzyduli chyba nikt inny nie zechce przygarnąć.
Oczywiście wzięłyśmy.
Nasza Kaja, bo tak nazwałam suczkę, długo była bierna i ociężała. Całymi dniami leżała na werandzie i inc nie mogło wyrwać jej z zadumy. Potem się rozruszała i to jeszcze jak! Bawiła się z dziećmi, ochoczo biegała, a przy tym wyzgrabniała i wyładniała. Niestety lubiła samotne wycieczki. Nie pomogły okresowe naprawy płotu, Kaja zawsze umiała go podkopoać i wyjść na ulicę. Wtedy dopiero czuła się we własnym żywiole. Ganiała, oszczekiwała ludzi i dopiero po długim czasie zadowolona wracała do domu. Kiedyś po takim wałęsaniu przyszła zmordowana, ze zmierzwioną i oślinioną sierścią. W konsekwencji po dwóch miesiącach została matką. Rodziła ciężko. Mama była wtedy w pracy, a ja dzwoniąc do niej podsuwałam suce słuchawkę telefoniczną, żeby słyszała jęki rodzącej i żeby pospieszyła do domu. Szczenięta jednak urodziły się zanim mama wróciła do domu. Było to moje pierwsze doświadczenie związane z porodem u suki, a miałam wtedy 10 lat. Kaja urodzila dwa zdrowe szczenięta płci żeńskiej, jedno drobne i prawie białe, podobne do matki, a drugie dwa razy większe i czarnej maści – chyba po ojcu. Szczenięta znalazły nabywców wsród naszych znajomych, a Kaja żyła z nami jeszcze dobrych parę lat. Szczeniąt nie miała już nigdy więcej.
Innego typu doświadczenie przeżyliśmy z przybłąkaną wilczastą suką, Dorą. Była niewielka, ale zgrabniutka. To młode zwierzątko miało zadawnione dolegliwości nerkowe i organów płciowych. Leczenie trwało długo, ze zmiennym skutkiem. Każda wyprawa do lekarza byla dla Dory przeżyciem. Tak się bała samochodów, a gdy jakiś przejeżdżał, kładła się na chodniku i trudno było ją przekonać, żeby wstała, bo musimy iść dalej. Była grzeczna, nie uciekała nam, toteż nie dozorowaliśmy jej bez przerwy w ogrodzie. Aż zaczęła krwawić. Weterynarz orzekł, że ten wyciek nie ma nic wspólnego z cieczką, bo jest to wykluczone przy jej schorowanych narządach rodnych. A jednak to bya cieczka. Posłuszna dotąd panienka podkopała siatkę płotu i już jej nie bylo. Mama wszczęła poszukiwania i znalazła Dorę w sąsiedztwie, u rodziny mojej szkolnej koleżanki, często u nas bywającej. Ci ludzie użyli podstępu. Wprawdzie przygarnęli (a może złapali) suczkę, ale zaraz zgłosili się z nią w schronisku dla zwierząt, oświadczając, że przyprowadzają znajdę, którą chcą zaraz wykupić. Oczywiście w schronisku przyjęli wyznaczoną opłatę i prawnie suczka zyskała nowych właścicieli. Nic nie pomogło, że Dora aż na mnie wskoczyła z radości, gdy wraz z matką zgłosiłam się po nią. Nie pomogły perswazje, nie pomogły moje łzy. Pokazano nam dowód na piśmie, że to jest ich, a nie nasz pies.