Mona. Część II.

Pierwsze Mony szczenięta. Siedziałyśmy przy niej i czekały na to wydarzenie. Poród przebiegał bez komplikacji, byłyśmy szczęśliwe gdy urodziło się szóste szczenię, ale miny nam rzedły, kiedy na świat przychodziło ich więcej i więcej, aż do dziesięciu. Mona nie była rekordzistką, inna suczka, którą pokrył też Ront, wydała na świat po jednorazowym kryciu aż 16 maluszków! W tamtych czasach kwalifikowano do metryczek miot nie przewyższający 6 szczeniąt. Nadwyżka miała zostać obowiązkowo uśpiona. Rozporządzenie to było nieludzkie i często przez hodowców nie respektowane. Mona ofiarnie karmiła całą swą gromadkę. Na początku Mama bała się, że może któreś przydusić, więc je liczyła.Gdy tak szeptała, jeden, dwa, trzy… pomagając sobie palcem, suka się jeżyła i wyszczerzała zęby. Chyba, myślała, że tym palcem zostaną pokłute jej dzieci.

W pierwszych dniach nie chciała po dobremu wychodzić na dwór. Właściwie to byla wywlekana od szczeniąt. Na dworze migiem załatwiała swoje potrzeby i pędem do domu.Leciała z powrotem z takim krzykiem jakby nie wiadomo co działo się z jej przychówkiem. Przy następnych szczeniętach mniej się przejmowała maluchami, choć zawsze była dobrą matką. Jednak, kiedy ostatni raz się szczeniła, to w nocy po porodzie nie pozwoliła nikomu zbliżyć się do swych jedynych dwojga dzieci. Warczała wtedy zupełnie na serio. Jeszcze dodam, że Mona z parotygodniowymi szczeniętami z drugiego i z następnych miotów tak się już nie cackała. Dokuczliwość młodzieży znosiła do pewnych granic, ale gdy się zgniewała to maluch jak z procy odskakiwał w drugi kąt pokoju.

Nadszedł czas na znalezienie nowego domu dla szczeniąt, najpierw dla tych „lewych”, potem „papierowych”. Chyba się jasno wyrażam? Jedno szczenię z pierwszego miotu pozostało u nas dłużej, bo chorowało na brzuszek. Tę suczynkę nazywaliśmy Biedusia, chociaż było to bardzo zadziorne stworzenie. Biedusia wyzdrowiała, nabrała apetytu i obie dziewczyny stojąc koło siebie, zgodnie opróżniały swoje miski.

Któregoś dnia Biedusia poszła do nowych właścicieli. Mona wpadła w przygnębienie. Podchodziła do swojej miski, chwilę powąchała i odchodziła. Nic nie chciała jeść, choćby jej podsuwać najlepsze smakołyki. Dopiero mój 10-letni wtedy brat znalazł na to radę. Stawał na czworakach obok niej i udawał, że pożera z jej miski. I to przełamało niechęć Mony do jedzenia.

Wspomnę jeszcze o ostatnich szczeniętach Mony. Właściwie, to że Mona miała wtedy szczenięta graniczyło prawie z cudem. Wkrótce po kryciu prognozy okazały się nieszczególne. Suka niedomagała, miała jakieś przedłużające się krwawienia. Weterynarz podejrzewał u niej poronienie, toteż starannie przeprowadził płukanie macicy. Po tym zabiegu trudno się było spodziewać utrzymania ciąży. Mona nie zaokrąglała się, ale pewne znamiona jak powiększenie sutków, zdawały się świadczyć o szczenności. Jak już przeszedł termin porodu, wybrałyśmy się z nią do weterynarza. Zbadał suczkę i wykrył pod palcami coś twardego. Powiedział, że to wygląda na pełen żołądek. Mama zauważyła, że tego dnia Mona jeszcze nie jadła. No to może ma tak wysoko ulokowane płody? Lekarz podał jej w zastrzyku środek na skurcze macicy. Potem nabrał obawy, że te płody mogą być już martwe i muszą być radykalnie usunięte. Rąbnął więc suce drugi zastrzyk, po czym uspokoił, że środek nie zadziała szybko. Wracałyśmy więc z Moną tramwajem. No i zaczęło się. Zanim dojechałyśmy na miejsce suka już się tak zachowywała jakby to było tuż tuż. Szczęśliwie dotarłyśmy do domu, gdzie w należytym komforcie urodziła się dorodna dwójeczka, Iga i Ida.

I jak tu wierzyć weterynarzom!

Mona odeszła do psiego nieba w dziesiątym roku życia. Nie była więc specjalnie stara. Długo przedtem niedomagała, ale nie straciła swego temperamentu. Człowiek chory do łóżka się kładzie, ale nie zwierzę. Ono legnie dopiero wtedy gdy jest z nim naprawdę bardzo źle. Żywotność Mony, mimo powracających się objawów choroby, zmyliła nawet lekarza. uważał, że wystarczy ją podleczyć antybiotykami. Poprawy nie było i nawet postanowiliśmy ją zoperować. Kiedy przyszłyśmy do lecznicy z przygotowaną do zabiegu suką, weterynarz znalazł ją w tak dobrym stanie, że znowu odradzał operację. Ale po kilku dniach katastrofalnie się pogorszyło i biedną Monę trzeba było natychmiast położyć na stole chirurgicznym. Mama moja, cały czas, na własną usilną prośbę asystowała przy operacji. Pomagała lekarzowi, zwłaszcza przy zszywaniu powłok, tamponowała i cały czas obserwowała co się z psiną dzieje. Była konieczność usunięcia Monie macicy wraz z przydatkami. Do zdrowia jednak Mońcia nie doszła. Po chwilowej poprawie nastąpiło załamanie i, mimo wszelkich wysiłków, trzeba się było z nią pożegnać. To jest niesłychanie przykra decyzja, wyrazić żądanie uśpienia swojego drogiego towarzysza życia. Gdy brat mój ulokował Monę w samochodzie, to jeszcze się ożywiła, że może czeka ją miła podróż. Lekarz wyszedł z gabinetu i w samochodzie dał jej zastrzyk. Chwilę powarkiwała (zawsze warczała na niego, ponoć była jedyną pacjentką, której warkot w gabinecie lekarskim w przyziemiu, powodował dzwonienie witraży w mieszkaniu na piętrze) i znieruchomiała. Odjechaliśmy aby ją pochować. Mama płakała, a brat też skrycie ocierał łzy rękawem kopiąc głęboki dół na grób naszej Mony.