Zdjęcie mówi samo za siebie: Monia z opatrunkiem na nodze, zdarzył się wypadek. Zaczynam od końca, od dzisiaj, nie chronologicznie, bo nie chodzi mi o to aby budować napięcie i trzymać czytającego w niepewności, a i mnie jest łatwiej pisać od momentu gdy mojej psinie jest lepiej.
- Niedziela, 21. stycznia. Po raz pierwszy od wypadku Monia wstała samodzielnie i pokuśtykała w stronę drzwi. Krótkie wyjście na zewnątrz, załatwienie potrzeb fizjologicznych, powrót do domu. Nastrój dobry, apetyt również.
- Sobota, 20. stycznia. Nastrój Moni lepszy. Próbuje wstać, ale nie daje rady. Ból w nodze zbyt silny i pewnie strach przed jego nasileniem paraliżują ją. Martwię się bardzo, bo od operacji nie siusiała. Widać, że męczy się. Dyszy ciężko. Naczelny dźwiga ją z posłania i wynosi na dwór. Podtrzymuję ją za ubrane wcześniej szelki. Psina chwieje się, ale udaje jej się opróżnić pęcherz. Ulga.
- Piątek, 19 stycznia. Noc minęła spokojnie. Monia leży obolała i lekko zamroczona środkami przeciwbólowymi, a mimo tego dzień zaczęła od merdania ogonem i uśmiechania się do nas tak szeroko jak tylko pies to potrafi. Zaczyna wstępować w nas nadzieją, że będzie dobrze.
- Czwartek, 18 stycznia. Nerwy mamy napięte do granic. Ja przestaję normalnie funkcjonować. Co chwilę zbiera mi się na płacz. To już trzy dni jak Monia zniknęła z domu. Zimno, mróz i śnieg. Akcja poszukiwawcza trwa nadal. Około godz. 15 otrzymuję przez telefon wiadomość: „jakiś pies leży w polu i nie pozwala do siebie podejść”. Tak, to może być Monia! Zbieram pospiesznie koce, Naczelny już biegnie do samochodu, jedziemy pod wskazane miejsce. Tak, to ona! Znajdujemy biedaczkę półprzytomną, leżącą na zamarzniętym śniegu, obolałą, przerażoną. Odnoszę wrażenie, że mnie nie poznaje. Zawijamy ją w koce i do Wrocławia (70 km). Sypie gęsty śnieg, zaczyna wiać orkan Friederike. Około godziny 18 Monia przechodzi operację. Ma złamanie z przemieszczeniem kości piszczelowej i strzałki oraz uszkodzoną wątrobę. Do domu wróciliśmy po godz. 22. Nie mogę opanować emocji, łzy same mi kapią.
- Środa, 17 stycznia. Nikt nic nie wie. Nikt nie widział Moni. Znajomi, znajomi znajomych i kolejni znajomi znajomych w dalszym ciągu udostępniają na facebooku mój apel o zaginięciu Moni. Radio SUD nadaje komunikaty. Objeżdżamy okolicę, szukamy, nawołujemy. Nic. Rozpacz. Mam wrażenie, że się rozpadam na części.
- Wtorek, 16 stycznia, godz. 7,30. Słoneczny poranek. Pierwszy śnieg tej zimy. Sielankowo. Na płocie siedzi kot. Monia na jego widok dostaje przyspieszenia i amoku. Cóż to dla niej pokonanie 1,5 metra wysokiego ogrodzenia! Denerwuję się tą sytuacją, wołam, czekam aż wróci. Mija godzina, potem kolejne. Nie wraca. Czas zacząć poszukiwania. Facebook, Radio, urzędy, schroniska, sklepy, szkoły, plakaty. Nic. Nadchodzi noc.
I to by było na tyle. Kontrolna wizyta u weta w przyszły poniedziałek. Napiszę jak było. Tymczasem trzymajcie za nią kciuki, proszę.
Wasza Marta
Trzymajcie się ❤️
oj
co to się stało- okropne. Trzymaj się Monia!
Pozdrowienia
Danka
Myślami cały czas byliśmy i jesteśmy z Wami, niech szybciutko wraca do zdrowia, dzielna kobietka – mama naszej Chanel
Tak strasznie mi przykro. Dobrze, ze się wszystko dobrze skończyło. Wracaj do zdrowia Moniu.